Mój pierwszy okres obcowania z Duchami
Jest rok 2020, gdy to piszę, więc minęło dziesięć lat od tamtego czasu, gdy po raz pierwszy pojawiły się w moim życiu duchy i odezwał się do mnie Bóg Wszechmogący, lecz wybaczcie mi to, że nie pamiętam już wszystkiego dokładnie, ale postaram się przybliżyć tamten bardzo trudny dla mnie okres.
Zaczęło się to początkowo w bardzo naiwny sposób, bo poprzez spełnianie się przepowiedni horoskopu. Chwaliłem się tym mojemu koledze Hubertowi, mówiłem: „Wiesz, Hubert, mam dowód na istnienie Boga, bo horoskop tygodniowy spełniał mi się przez cały rok, czyli pięćdziesiąt dwa razy!”. A muszę dodać, że byłem wtedy ateistą.
Później coś się stało. Zacząłem czuć czyjąś obecność w swoim pokoju. Starałem się być spokojny, aby nie wystraszyć tego zjawiska, i przysłuchiwałem się w ciszy i z zaciekawieniem. Któregoś ranka, kiedy się obudziłem, przemówiłem sam do siebie: „Gdzie jesteś, duszku?”. I wtedy spadł papier toaletowy z szafy. Jedna rolka wypadła przez dziurę w opakowaniu. O tym wydarzeniu też opowiedziałem swojemu koledze Hubertowi. Był bardzo zaciekawiony. Potem ten duch przestał mnie odwiedzać albo ja nie zwracałem na niego uwagi, bo bardzo ostro nadużywałem alkoholu.
Rozpoczął się rok 2008. W styczniu zmieniłem miejsce zamieszkania oraz pracę, lecz alkohol mnie nie opuszczał. Lekarz psychiatra powie, że nastąpiło wtedy u mnie pogorszenie stanu schizofrenii, ale postrzegałem to jako moją dalszą coraz trudniejszą drogę, bo bez towarzystwa duchów wplątałem się w spór z ludnością Londynu. Podrozdział pod tytułem Nienawiść w rozdziale Moja droga pisałem po wpływem tych agresywnych ataków ze strony ludzi, które napotykałem w metrze, w autobusie czy po prostu na ulicy.
Odpowiadałem na te ataki, które przecież istniały tylko w mojej głowie, pisząc posty na swojej stronie internetowej, i myślałem, że ludzie to czytają i reagują. Konflikt przeniósł się do ekskluzywnej dzielnicy Londynu, a mianowicie na Canary Wharf, gdzie pracowałem jako pracownik obsługi kawiarenek. Tam z zaciekawieniem zaczęli przyglądać się mi ludzie z elit społecznych, czyli finansiści. Zadawali mi pytania, aby mnie poniżyć i sprawić, bym czuł się gorszy, na co publikowałem riposty na swojej stronie internetowej.
Pytania i odpowiedzi zaczęły się gmatwać, niektórzy ludzie zaczęli przyznawać mi rację, inni z kolei atakowali jeszcze zacieklej, kiedy przechodziłem obok nich lub podczas pracy, gdy zbierałem odpady z kawiarenek. Wszystko to odbywało się oczywiście jedynie w moim chorym umyśle, ale dla mnie było rzeczywistością, w której żyłem.
Pojawiły się pierwsze wzmianki o mnie w londyńskim radiu i wtedy zaczęła się rzeź, bo każdy chciał spróbować mnie zniszczyć i upokorzyć. Po tej fali nienawiści niektórzy ludzie ochłonęli z tego amoku i zaczęli mnie bronić. Dostrzegli, że jestem dobrym człowiekiem w środku stada hien. Wtedy wzburzenie zaczęło wygasać, a ja przetrwałem nienaruszony.
Tak właśnie pokonałem cały Londyn! Dla londyńczyków to fikcja, bo o niczym podobnym nie słyszeli, a dla mnie to prawdziwa historia, którą przeżyłem dzień po dniu! Od tamtego czasu ludzie nie spuszczali mnie już z oka, gdziekolwiek się pojawiłem. W radiu padały raz po raz wzmianki o mnie, tak że czułem się znany, ale teraz już akceptowany, a nawet lubiany.
Po tym okresie zacząłem słyszeć głosy ludzkie z oddali miasta. Początkowo niewiele, ale skala tego zjawiska bardzo szybko rosła, by wkrótce osiągnąć liczbę ponad stu głosów, z których połowa komentowała krytycznie wszystkie moje codzienne poczynania, a druga połowa każdego dnia wspierała mnie psychicznie. W tym okresie londyńczycy zaczęli komentować, gdy przechodziłem, nazywając mnie „Jean Paul”. Nastał dość stabilny czas, o którym moi współlokatorzy nie mieli nawet pojęcia, gdyż postanowiłem nie zmieniać się mimo zmieniających się okoliczności. Chciałem być sobą mimo wszystko, bo lubiłem siebie jako fajnego chłopaka – całkowicie zwyczajnego wśród innych.
Lecz już wkrótce miało się to zmienić! Liczba słyszanych głosów zaczęła narastać, sięgając około tysiąca, z którego tylko połowa była mi przychylna, druga zaś ostro mnie krytykowała. Wtedy miały też miejsce inne wydarzenia wywodzące się z pogłębienia mojej schizofrenii. Prezydent USA Barack Obama wyskoczył przez okno Białego Domu z mojego powodu i poniósł śmierć na miejscu! Nie pamiętam już, co mnie z tym wiązało, ale nie dziwcie się – kiedy słyszy się tysiąc różnych głosów, trudno o jakąkolwiek pamięć.
Jakaś młoda dziewczyna, którą ledwo widziałem, a która w liście pożegnalnym napisała, że zakochała się we mnie, a ja ją odepchnąłem, się powiesiła! Jej ojciec groził mi z samochodu, że mnie zabije, po czym urządzał z kolegą cowieczorne polowanie na mnie. Uciekałem z domu, by schronić się blisko posterunku policji lub w pobliżu szpitala, choć w tym drugim przypadku sam nie wiem czemu. Przecież nie leczyłem się jeszcze psychiatrycznie.
Papież Benedykt XVI dostał zawału serca przeze mnie, po tym jak przedstawiłem mu plany reform Kościoła! Niestety umarł! Nie udało się go uratować. Cały ten świat, jakkolwiek odrealniony i absurdalny, był wtedy dla mnie jedynym rzeczywistym, a jedyne, co starałem się wtedy robić, to wyjść z tych problemów cało.
Tymczasem przeszedłem niepostrzeżenie do najostrzejszej fazy mojej schizofrenii. Nagle ten tysiąc głosów ludzkich zaczął słyszeć moje myśli, nawet te najdrobniejsze, które tylko przemykały przez świadomość. To był dla mnie szok! Zacząłem rozpaczliwie płakać i chciałem jak najszybciej zaleczyć ten ogromny problem alkoholem. Wspomnę tu, że od roku trzymałem stan abstynencji, ale wtedy wszystko runęło.
Nie mogłem sobie poradzić z tym obnażeniem moich myśli, a na domiar złego amerykańskie służby – a dokładniej FBI, co już powinno mi się wydać podejrzane, bo nielogiczne – zaczęły na mnie polować, aby mnie nie tyle zabić, co przeznaczyć w więzieniu na organy dla ratowania innych ludzi. Otoczyli wieczorem mój dom, w którym byłem sam, bo współlokatorzy wyjechali do rodziny w Polsce, po czym snajperzy zajęli swoje pozycje. Mówili przez megafon, bym wyszedł z podniesionymi rękami!
Spanikowałem! W pośpiechu szukałem sznura, by się powiesić. Znalazłem kabel od Internetu i w panice szukałem czegoś do jego umocowania. Jednak w domu nie było takiego miejsca, a na zewnątrz wyjść nie mogłem, więc owinąłem kabel wokół szyi, by go zawiązać i odebrać sobie życie. Straciłem przytomność. Ocknąłem się i pomyślałem, że teraz już jest po mnie. Ze strachem otworzyłem drzwi i wyszedłem przed dom, ale ku mojemu zdziwieniu nic się nie stało. Widocznie odwołali akcję.
Tej nocy już nie spałem. Rano pojechałem do pracy, czyli zamiatałem chodniki w pobliskiej dzielnicy, lecz znowu się zaczęło! Gdy tylko poczułem zagrożenie, przedzwoniłem od przełożonego, mówiąc, że muszę wziąć sobie dzień wolny, i zacząłem uciekać. Jednak FBI miało helikopter, który patrolował teren. Szybko mnie zlokalizowali i zaczęła się obława! Uciekałem przed doświadczeniami na moim ciele. Wolałem zginąć, niż dać się złapać, i ostatecznie tak właśnie zrobiłem. Rzuciłem się pod jadący autobus, by umrzeć!
Trafiłem do szpitala i tam przez tydzień psychicznie dochodziłem do siebie. Wróciłem do Polski i wszystko ucichło. Tysiące głosów zamilkło, problemy wygasły i tak odpoczywałem przez miesiąc. Wróciłem do Londynu i zacząłem pracować w tej samej firmie, jednak wszystko było już inaczej – dużo spokojniej.
Pewnego razu, gdy jechałem autobusem, usłyszałem głos. Przemówił do mnie jakiś duch i momentalnie wszyscy pasażerowie zamilkli, a ja ze spokojem się z nim przywitałem. Odtąd nie odstępował mnie ani na krok. Namawiał mnie do poderwania jakiejś dziewczyny i cieszenia się z życia na całego, ale ja nie chciałem. Czasem kłóciłem się z nim, bo chciał, abym zrobił coś nieodpowiedzialnego, za co musiałbym ponieść konsekwencje. Taki był niepoważny!
Któregoś dnia w parku odezwał się do mnie Bóg Wszechmogący. Skąd to wiedziałem? Całe niebo mówiło, aż po horyzont! Powiedział, że nie chce mu się istnieć, bo taki brzydki jest ten świat, i że chce odejść. Rozpłakałem się wtedy jak dziecko. Łkając, mówiłem: „ Tylko nie to! Tylko nie odchodź i nie zostawiaj mnie samego! Daj mi szansę, to zrobię ten świat piękniejszym, a jeśli tego nie zrobię, to weź moją duszę na samo dno!”. Tego wieczoru długo płakałem, a ludzie, przechodząc, patrzyli na mnie, niczego nieświadomi.
Wkrótce potem straciłem pracę, bo posłuchałem tego durnia ducha i nie pojechałem do pracy bez żadnego wytłumaczenia i uprzedzenia. Wróciłem do Końskich i tu miał się niebawem rozpocząć drugi etap mojego obcowania z duchami!